Dwa miesiące łudzili się nadzieją, że ich dziecko wciąż jeszcze żyje
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Kiedy wrócili z mężem do domu około piętnastej, Olek już był po lekcjach. Beata Ruminkiewicz opowiadała później, że początkowo nie pozwoliła synowi wyjść do pobliskiego salonu gier, bo chciała razem z nim i starszą córką iść do swojego ojca. W końcu Olek został w domu z tatą i otrzymał zgodę na wyjście.
Około dwudziestej zaniepokojony pan Wojtek zadzwonił do żony, że syna jeszcze nie ma. Chłopiec miał zaledwie dziesięć lat i o tej porze powinien już być w swoim pokoju. Rodzice sprawdzili salon gier, sąsiedni budynek spółdzielni oraz kolegów Olka. W końcu kwadrans po godzinie dwudziestej trzeciej poprosili o pomoc policję. To był poniedziałek, 22 stycznia 1996 roku.
Bez śladu
Dyżurny obdzwonił najpierw wszystkie miejsca, gdzie tak małe dziecko mogło o tej porze trafić, włącznie z okolicznymi szpitalami. Ponieważ temperatura powietrza zbliżała się do minus dwudziestu stopni, dla wszystkich było jasne, że sytuacja wymaga nadzwyczajnych działań. O drugiej w nocy dyżurny obudził Mieczysława Torchałę, zastępcę Komendanta Rejonowego Policji w Koninie.
Razem z policją i strażakami do poszukiwań chłopca włączyli się sąsiedzi i wszyscy, których poruszyło wiadomość o zaginięciu dziesięciolatka, podana przez lokalne rozgłośnie radiowe (Internetu w dzisiejszej postaci ani tym bardziej portali społecznościowych jeszcze wtedy nie było). Na miejsce przywieziono też psa policyjnego, ale zwierzę nie złapało żadnego tropu.
Szukali na budowie
We wtorek kilkaset osób - policjanci, strażacy i wolontariusze – zaczęło dzień od przetrząśnięcia rozległego terenu budowy nowego szpitala w starym Koninie, odległego zaledwie dwieście metrów od miejsca zamieszkania zaginionego chłopca. W tym samym czasie funkcjonariusze pukali do drzwi klientów lombardu Wojciecha Ruminkiewicza, wśród których byli ludzie notowani przez policję. Ale rozmowy z nimi nie wniosły do sprawy niczego nowego.
Wraz z upływem godzin narastało przerażenie rodziców chłopca. Napór najgorszych przypuszczeń co do losów syna powstrzymać mogło jedynie działanie. Przez ich mieszkanie przewijały się dziesiątki ludzi. Ich zaangażowanie pozwalało wierzyć, że możliwe jest jeszcze szczęśliwe zakończenie. Ale wtorek nie przyniósł żadnych wiadomości o dziesięciolatku.
Nie zawiadamiać policji
Następnego dnia do poszukiwań przyłączyła się grupa ratowników Polskiego Czerwonego Krzyża z Gdańska z psami szkolonymi w Niemczech do poszukiwań ludzi. Również zwłok. Ale wyczekiwana już trzecią dobę wiadomość o zaginionym chłopcu przyszła z zupełnie innej strony.
Dziękujemy za Twoją obecność. Obserwuj nas w Wiadomościach Google, aby być na bieżąco.