Skocz do zawartości
Polska

Wybory 2024: Konin bez otwartej debaty. Piotr Korytkowski gotów, jego rywal nie

Prześlij nam swoje filmy, zdjęcia czy tekst. Bądź częścią naszego zespołu. Kliknij tutaj!

LM.plWiadomościHistoria pewnej katastrofy

Historia pewnej katastrofy

Dodano: , Żródło: Kurier Koniński
Historia pewnej katastrofy
We wrześniu 1960 roku na odkrywce Gosławice osunęła się ziemia pod wielką, ważącą ponad tysiąc sto ton koparką Ds-1120. Ratowanie maszyny stało się tłem debiutanckiej powieści Włodzimierza Kaczochy „W słońcu, w deszczu”.
We wrześniu 1960 roku na odkrywce Gosławice osunęła się ziemia pod wielką, ważącą ponad tysiąc sto ton koparką Ds-1120.
 
Ratowanie maszyny stało się tłem debiutanckiej powieści Włodzimierza Kaczochy „W słońcu, w deszczu”. Bohaterem powieści jest młody inżynier elektryk, który swoją pierwszą pracę podjął na odkrywce Gosławice w konińskiej kopalni. Wiesiek pochodził wprawdzie ze wsi gdzieś z koszalińskiego, ale do Konina przyjechał po pięciu latach studiów w wielkim mieście i niewielkie osiedle robotnicze, jakim był wtedy nowy Konin, nie było miejscem, w jakim pragnął się znaleźć.
 
Zasikany dworzec
 

Szczególnie przygnębiające wrażenie wywarł na nim dworzec kolejowy, którego opis zapewne zaskoczy wiele osób, niepamiętających tego budynku, a tęskniących dzisiaj do stylowego gmachu: „Pierwszy raz, gdy przyjechałem do miasta, stara­łem się nie widzieć okropnego gmaszyska dworcowego, które było tym brzydsze, że za nim widać było ładne bloki mieszkalne, jakąś urodziwą aleję z pierwszymi kropkami żółtych liści na gałęziach. Wszedłem wówczas wolnym krokiem do tego stra­szydła, które wewnątrz było jeszcze okropniejsze: odrapane ściany, zapluta posadzka, na skopanych ławkach spali podróżni, w bufecie tłuste sierpnio­we muchy bzykały uporczywie, niektóre z nich lądowały na moim czole, na nosie, obok za­pachów garkuchni, rzadko mytych ciał ludzkich, naczelną wonią był zapach klozetowy: wszędzie — w bufecie, w poczekalni, w hallu... Pod ścianami stali faceci, którzy wyglądali na kapkę podpitych mimo wczesnej porannej godziny. (...) Byłem bliski decyzji kupienia biletu po­wrotnego... Zresztą od tamtego czasu dworzec nie zmienił się wcale, zdołano tylko rozwiązać problem odjazdów z pracy. Ciągle jeszcze ten fatalny bu­dynek odstrasza nowicjuszy. Pewnie tak samo jak ja z rozpaczą myślą o pobycie tutaj.”
 
Zwalić ciężar z garbu
 

Do osunięcia się koparki doszło 14 września 1960 roku, półtora miesiąca od chwili, kiedy bohater powieści podjął pracę w kopalni. Na miejsce ściągnięto go pół godziny po wydarzeniu, więc jego przebieg znał tylko z relacji niejakiego Grzesiaka, który był (w powieści) przodowym na Ds-1120. „Kilkanaście sekund po jede­nastej wieczorem Grzesiak usłyszał stuki podwo­zia, głuche uderzenia, które kojarzyły się z czymś nieprzyjemnym. Był to sygnał ostrzegawczy dla załogi, niezbyt jeszcze alarmujący. Po kilku se­kundach wyczekiwania, gdy to głuche postukiwa­nie nie ustawało, Grzesiak zszedł z DS-a. Mniej więcej od tego momentu wydarzenia, reakcje lu­dzi, wszystkie ich czynności uległy błyskawiczne­mu przyśpieszeniu. Grzesiak zauważył, że tor pod­jazdowy od strony prawej, czyli od strony skarpy podpoziomowej, zaczyna gwałtownie się obniżać. Natychmiast krzyknął do operatora, aby wycofał koparkę do punktu obrotu, który był oddalony od osuwającej się ziemi o kilkadziesiąt metrów. Wy­daje mi się, że jego głos był dostatecznie donośny, żeby operator mógł zrozumieć. Szum motorów DS-a wcale nie przypomina furkotania pokojowe­go wentylatora. Zresztą Grzesiak przyznał się, że ryknął jak syrena alarmowa, ale jednocześnie sta­rał się zachować spokój w głosie, przecież opera­tor mógł się wystraszyć, i co wtedy. Była to jego najmocniejsza i najlepsza rola — jak powiedział — jaką kiedykolwiek musiał grać.
 
Operator spokojnie włączył bieg awaryjny, pod­niósł równocześnie wysięgnik czerpakowy. DS za­czął się oddalać. Podczas jazdy masy ziemi, krępo­wane szynami i ogromnym ciężarem koparki, ciąg­le obsuwały się, powoli, z wysiłkiem, jakby rze­czywiście ciężar, który niosły na grzbiecie, był tak duży. Wydawało się, że ziemia chce zwalić ów ciężar ze swojego garbu, że ucieka spod niego w spo­sób rozważny i nieubłagany. I wtedy było wiadomo, że koparka, ten ogromny kolos, przewróci się, jak­by pragnęła zatrzymać uciekającą ziemię. Ale to nie było jeszcze takie straszne. Groza była w czym innym, w owym bezgłośnym osuwaniu się ziemi! Potężne bryły pękały pod ciężarem powoli, ze spokojem, nie wydając żadnego głosu, obojętne na los ludzi i maszyny. I nie było nic słychać, cho­ciaż ziemia ciągle pękała, wędrując w bok od ko­parki, garbiła się w zwały, jakby było w niej coś żywego, niewidocznego jeszcze w świetle, ale za chwilę... Koparka jadąc po szynach pochylała się wyraźnie w prawą stronę skarpy podpoziomowej, po przejechaniu dziesięciu metrów zawadził o tę skarpę wysięgnik czerpakowy. DS stanął! Dalej nie mógł jechać.”
 
Poślizg pakietu glin
 

Dokładnych informacji o tym, co tak naprawdę i dlaczego stało się 14 września 1960 r. z koparką Ds-1120 na odkrywce Gosławice musimy już szukać gdzie indziej, bowiem opowieść Włodzimierza Kaczochy, choć zbudowana na podstawie relacji świadków wydarzeń, to jednak jest przede wszystkim literacką wizją autora. Znakomitym źródłem wiedzy jest tutaj opracowanie Jerzego Ryguły, którego maszynopis autor mi udostępnił. Żeby zrozumieć przyczyny katastrofy, musimy sobie uzmysłowić, że Ds-1120 poruszał się nie na gąsienicach, jak dzisiejsze maszyny, tylko po torach. Konstrukcja koparki stała na dwóch podporach, z których każda jechała po własnym torze. Oba biegły równolegle i dość blisko (około dziesięć metrów) od krawędzi skarpy, z której maszyna podsiębiernie zbierała nadkład.
 
Naciskane przez tysiąc ton tory stały na gruncie o zróżnicowanej strukturze, gdzie zwarte gliny sąsiadowały z lżejszymi piaskami. Jeśli w to wszystko wsiąkła woda z obfitszych opadów, dochodziło do „poślizgu wyżej leżącego pakietu glin zwałowych i powstawania osuwisk o znacznych rozmiarach” pisze Jerzy Ryguła, który doskonale zna te zjawiska, bo jest przecież geologiem. Taki właśnie proces spowodował, że grunt spod toru bliższego skarpie się obsunął, tor został zerwany, a maszyna przychyliła się o 29 stopni w stronę głębokiego na piętnaście metrów wyrobiska. Zatrzymała się tylko dlatego, że wysięgnik z czerpakami oparł się na osuwisku. Tor i poruszająca się na nim podpora obniżyły się aż o siedem metrów.
 
Tonący okręt
 

Widok koparki na osuwisku robił przygnębiające wrażenie tym bardziej, że nigdy wcześniej młoda załoga kopalni nie miała z czymś podobnym do czynienia. Oddajmy znów głos autorowi „W słońcu, w deszczu”: „Dopiero przy świetle dziennym mogliśmy potwierdzić coś, co z pewnością każdy z nas krył w myślach, że przechylona koparka nazbyt po­dobna jest do tonącego okrętu, który za chwilę zniknie w głębinie jak na obrazach sprzedawa­nych przez domorosłych malarzy. Podobieństwo do tonącego okrętu narzucało się uporczywie wbrew woli; i w chwili, gdy zdawało się, że ów obraz zo­stał już zatarty, wystarczyło oddalić się kilkanaście metrów od koparki, aby to podobieństwo ożyło na powrót, z większą jeszcze siłą, wyrazistsze i nie­możliwe do wymazania z pamięci. Myślałem z niepokojem, że za chwilę koparka zostanie pogrążona w ziemi, wessana łakomie, nie zostawiając żadnego śladu, że stała tu, w tym miejscu, obsługiwana przez ludzi z takim uporem. Tylko w nas pozosta­nie pamięć po tej górze żelaza.”
 
Wyłączyć elektrownię?
 
O wydarzeniu powiadomiono niemieckiego producenta koparki z prośbą o konsultację co do sposobu jej ratowania i odbudowy. Niemcy zalecili demontaż maszyny i złomowanie uszkodzonych części. Wszystkie nieuszkodzone podzespoły miały natomiast posłużyć do budowy nowej koparki, do której nowe części trzeba by sprowadzić z Niemiec. Wyliczono przy tym, że jej montaż potrwa co najmniej dziewięć miesięcy, a niewykluczone że przeciągnie się do roku. - Przyjęcie takiego rozwiązania przez kopalnię było niemożliwe co najmniej z jednego powodu – tłumaczy Jerzy Ryguła. – Odkrytego węgla mieliśmy tylko na trzy miesiące, a po tym czasie Elektrownię Konin należałoby zatrzymać z powodu braku paliwa. Pozostało więc jedyne wyjście: koparkę należało postawić „na nogi”, wyremontować i oddać do ruchu w jak najkrótszym czasie. Tylko jak to zrobić? Nikt nie miał żadnej koncepcji!
 
Łopatą i Stalińcem
 

Na domiar złego w owym czasie warsztat mechaniczny kopalni nie miał podnośników hydraulicznych o dużym udźwigu, wysokowydajnej sprężarki, sprzętu do wierceń otworów i nitowania konstrukcji ani też wyciągarek mechanicznych. Co niemniej istotne, brak było ludzi z doświadczeniem przy tego rodzaju zadaniach. Dzisiaj nie sposób ustalić, kto wymyślił, żeby stopniowo wybrać ziemię spod tej części koparki, która znalazła się wyżej i w ten sposób opuścić ją o siedem metrów, do poziomu na który osunęła się po stronie wyrobiska. Koncepcja rodziła się w trakcie gorących dyskusji i jej ostateczny kształt miał podobno wielu autorów. - Po odcięciu szyn jezdnych, torów odwozowych i trakcji elektrycznej, przystąpiono do wybierania nadkładu w obrysie podpór i portalu koparki – opisuje przebieg prac Jerzy Ryguła. - Dysponowano jedynie siłą ludzkich mięśni i spychaczem S-80, tak zwanym Stalińcem, którego w pierwszej fazie prac nie można było użyć z powodu braku prześwitu pod koparką.
Aby wybrać nadkład zalegający między podporami, należało wykonać przekop o przekroju 3 na 2,5 metra i długości około 30 m, co oznaczało ręczne usunięcie około 150 m sześc. ziemi. Kiedy miejsca było już na tyle dużo, że mógł tam się zmieścić Staliniec, praca stała się łatwiejsza. Dopiero teraz można było przystąpić do obniżania torowiska podpory stałej. Najpierw po obu jej stronach wykonano spychaczem płytkie na około 30 cm obniżenie terenu, po czym ręcznie, małymi łopatkami wybierano na tę samą głębokość ziemię spomiędzy podkładów. Pozostałą pod podkładami ziemię zrywano, przeciągając pod nimi stalową linę, zaczepioną z jednaj strony do spychacza, co powodowało ich obniżenie się  pod wpływem ciężaru koparki o około pięć do siedmiu centymetrów. Takich cykli powtórzono przeszło 120.
 
Prędkość ucieczkowa
 

- Podczas wszystkich tych prac wykonywano pomiary stabilności obsuwu, oraz obniżania się koparki pod wpływem wykonywanych zabiegów – opowiada Jerzy Ryguła. Po około dwóch tygodniach koparkę wreszcie wypoziomowano i przystąpiono do dokładnego przeglądu podwozia a zwłaszcza zespołów jezdnych. Zbudowano też pochylnię i naprawiono torowisko, by bezpiecznie wyprowadzić maszynę na wcześniej przygotowany plac remontowy, odległy o około 250 m od rejonu katastrofy. - W szesnastym dniu po awarii podjęto decyzję o wyjeździe koparki, która miała poruszać się z prędkością ucieczkową, to jest dziesięć metrów na minutę – relacjonuje Jerzy Ryguła. - Na wypadek przeciążenia silników w pojazdach i ich spalenia, zabezpieczono koparkę przed zsunięciem z pochylni przez doczepienie jej do dwóch elektrowozów za pomocą grubej liny stalowej. Elektrowozy miały też pomóc w wyjeździe koparki. Wyjazd odbył się bezproblemowo i trwał około 25 minut. Na przekór wszelkim przeciwnościom losu, koparka została uratowana!
 
Ścisłe porozumienie
 

Cała operacja była bardzo niebezpieczna i wymagała dobrego zgrania pracujących przy ratowaniu Ds-1120 ludzi. Ciekawe są refleksje na ten temat Włodzimierza Kaczochy, które muszą być echem jego rozmów z członkami ekipy ratunkowej, w której – jak informuje Jerzy Ryguła – znalazło się w sumie ponad pięćdziesiąt osób: „Wydaje mi się, że właśnie podczas awarii nastąpiło ścisłe porozumienie między ludźmi pracujący­mi w pionie energomechanicznym i górniczym. Dotychczas, także obecnie, istnieją pewne rozdźwięki. Górnicy zawsze twierdzili, że oni są w kopalni najważniejsi, że im należy się głos de­cydujący. Myśmy byli odmiennego zdania. Uwa­żamy, że właśnie energomechanicy są znacznie ważniejsi, ponieważ od nas zależy, czy pociągi elektryczne będą kursować z urobkiem, czy kopar­ki i załadowarki będą pracować bez zbędnych przestojów.”
 
Sam remont maszyny trwał 30 dni. Mieczysław Przysucha, który był wtedy głównym mechanikiem na odkrywce Gosławice i jednym z autorów koncepcji ratowania koparki, pamięta że w trakcie jej podnoszenia i odbudowy towarzyszyła załogom remontowym piękna pogoda, co miało wpływ na szybki postęp prac ratowniczych i rekonstrukcyjnych. - Po 47 dniach od awarii koparka Ds-1120 weszła do ruchu, wzbudzając zdziwienie u niedowiarków i autentyczny entuzjazm u ekip ratowniczych – wspomina Jerzy Ryguła – a po awarii należała do koparek „szczęśliwych”, albowiem pracowała już bezawaryjnie i nie zakończyła swego technicznego żywota wraz z zakończeniem prac górniczych w odkrywce Gosławice. Została rozebrana i ponownie zmontowana w Kopalni Węgla Brunatnego „Adamów”.
 
Dokopcie się do piekła!
 

Historia Ds-1120 skończyła się szczęśliwie i taki też jest jej finał w książce Włodzimierza Kaczochy, ale – jak to już napisałem na wstępie – tak naprawdę awaria koparki jest tylko tłem dla powieści. Autora interesują przede wszystkim przemiany, jakim podlega jego bohater, od początkowej niechęci do nowego miejsca, po fascynację kopalnią i stawanie się częścią jej załogi.
 
Włodzimierz Kaczocha porusza też temat (pisał o tym również Jerzy Mańkowski w „Nie nauczyłem się od ziemi” i „Najpiękniej umiera gałąź”),  który nie pozostawia obojętnym nikogo, kto zetknął się z rozpaczą i oporem ludzi, zmuszanych do opuszczenia domu, w którym spędzili całe swoje życie: „Zaraz po rozpoczęciu pracy w kopalni, bodaj trzeciego albo czwartego dnia po raz pierwszy asystowałem przy wysiedlaniu kilku gospodarzy z miejsca, które miano zamienić w odkrywkę. (...) Najgorsze wydarzyło się przy ostatniej zagrodzie. Po ocalałych zabudowaniach, po obszernym podwórzu i rozległym sadzie poznać można było dostatek i pracowitość właścicieli. Opanowani i spokojni stali przy wozach obładowanych dobytkiem. Ale gdy spychacz wszedł w podwórze, kobieta starsza wiekiem zaczęła rozgłoś­nie lamentować, potem wyrwawszy się z podtrzy­mujących ją rąk męża i syna, pobiegła przed sie­bie, złorzecząc głośno: -  Zbóje! Mordercy! Bodajbyście się do piekła dokopali! (...) Stałem oniemiały. Siłą powstrzymywałem wzru­szenie, byłbym się rozbeczał. Takie to było wszyst­ko żałosne.”
 
Profesor Włodzimierz Kaczocha
 

„W słońcu, w deszczu” to niewielka, licząca zaledwie 120 stron książeczka. Autor opowiada w niej jeszcze między innymi o tym, jak Wiesiek poznaje i zakochuje się w pięknej aptekarce, ale prześledzenie tego i innych wątków powieści Włodzimierza Kaczochy pozostawię Czytelnikom, którzy zechcą sami sięgnąć po tę pozycję, dostępną w Miejskiej Bibliotece Publicznej przy ulicy Dworcowej w Koninie.
 
Słów jeszcze kilka o autorze tej mini powieści. Z informacji na skrzydełku można się dowiedzieć, że studiował w Szkole Głównej Służby Zagranicznej w Warszawie i polonistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. „Pracował jako robotnik rolny, bibliotekarz, dziennikarz, nauczyciel, pracownik polityczny. Obecnie (książka została wydana w 1968 roku – dop. red.) zajmuje się krytyką literacką, jest recenzentem prasowym i radiowym.” W Internecie na temat jego twórczości literackiej nie ma nic, więc „W słońcu, w deszczu” była zapewne pierwszą i ostatnią próbą beletrystyczna tego autora. Jedyny Włodzimierz Kaczocha, jakiego udało mi się odszukać w Internecie, to pracownik naukowy między innymi Uniwersytetu Zielonogórskiego (gdzie kierował Zakładem Filozofii Społecznej) i tamtejszej Wyższej Szkoły Pedagogicznej i sądząc po zdjęcie, jest to właśnie autor „W słońcu, w deszczu”. Na Wydziale Nauk Społecznych UAM obronił doktorat oraz uzyskał habilitację, a w 1999 r. otrzymał tytuł profesorski. Zainteresowania naukowe profesora Włodzimierza Kaczochy koncentrowały się na historii filozofii kultury i filozofii społecznej w Polsce, a także na filozofii pragmatyzmu i tym zagadnieniom poświęcił liczne publikacje naukowe.
 
Kiedy w sekretariacie Katedry Socjologii i Filozofii Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, która była ostatnim przed emeryturą miejscem jego pracy, zdobyłem numer telefonu komórkowego do Włodzimierza Kaczochy, byłem przekonany, że dowiem się od niego, jak doszło do napisania powieści, jak zbierał do niej materiały i z kim rozmawiał. Niestety, mimo wielokrotnych prób, nikt telefonu nie odbierał.
 
Robert Olejnik
Historia pewnej katastrofy
Historia pewnej katastrofy
10-Obsuw
Potwierdzenie
Proszę zaznaczyć powyższe pole