Skocz do zawartości
Polska

Wybory 2024: Popkowski, a następnie Korytkowski. Kandydaci odpowiedzą na wasze pytania

Prześlij nam swoje filmy, zdjęcia czy tekst. Bądź częścią naszego zespołu. Kliknij tutaj!

LM.plWiadomościBrykiet na pamiątkę

Brykiet na pamiątkę

Z HISTORII KONIŃSKIEJ KOPALNI

Dodano: , Żródło: Kurier Koniński
Brykiet na pamiątkę

Z początków swojej pracy w kopalni najbardziej zapamiętał wyprawę po zatopioną pompę, do której razem z kolegą brnęli kilkadziesiąt metrów podziemnym chodnikiem, zanurzeni po szyję w wodzie.

 

Z początków swojej pracy w kopalni najbardziej zapamiętał wyprawę po zatopioną pompę, do której razem z kolegą brnęli kilkadziesiąt metrów podziemnym chodnikiem, zanurzeni po szyję w wodzie.

Czesław Sypniewski przyszedł do kopalni na początku czerwca 1945 roku, zaraz po swoim powrocie z Niemiec, dokąd trafił po przegranej kampanii wrześniowej. Żołnierzem został już w marcu 1938 r. z dość prozaicznego powodu: po ukończeniu praktyki zawodowej nie miał szans na zdobycie pracy.

Z praktyki do wojska

Choć mieszkał w Grodźcu, sześcioklasową szkołę powszechną kończył w Gosławicach, bo tam – po przedwczesnej śmierci mamy – zabierał go ze sobą ojciec do warsztatu kowalskiego w malinieckim majątku hrabiego Mieczysława Kwileckiego, żeby nauczył się zawodu. Po zdobyciu kwalifikacji, podjął pracę w Fabryce Maszyn Rolniczych Zygmunta Włodarczyka w Koninie jako praktykant ślusarski. Kiedy po kilku miesiącach praktyka się skończyła, pozostał bez pracy, więc w marcu 1938 roku zgłosił się do wojska, do 70 Pułku Piechoty w Pleszewie, gdzie przeszedł przeszkolenie dla potrzeb Korpusu Ochrony Pogranicza, które kontynuował potem w szkole podoficerskiej KOP.

Kampania wrześniowa skończyła się dla niego 16 września, kiedy pod Radomiem został wzięty do niewoli z ranami głowy i ręki. Po jedenastu miesiącach spędzonych za kratami obozu jenieckiego (Stalagu IIIA) w Luckenwalde, pięćdziesiąt kilometrów na południe od Berlina, jesienią 1940 roku został przewieziony do Potzlow, gdzie został jednym z milionów robotników przymusowych III Rzeszy.

Niemiec uratował, Polka doniosła

W Potzlow, miejscowości znajdującej się niedaleko dzisiejszej granicy niemiecko-polskiej, około 60 km na południowy zachód od Szczecina,  poznał swoją przyszłą żonę. Anna, wtedy jeszcze Kowalczyk, trafiła tam na roboty przymusowe z Radomska. – Ja pracowałam w polu, a Czesław w kuźni jako ślusarz maszyn rolniczych – wspomina pani Anna czasy, które – choć upłynęło od nich siedemdziesiąt lat – wciąż są bardzo żywe w jej pamięci. – Wieczorami słuchaliśmy radia z Londynu - i to u Niemca. Miał pięciu synów i wszyscy byli na froncie, ale tylko jeden był takim gestapowcem. Ceslaw, powiedział któregoś razu Niemiec, nie przychodź, bo Hans przyjedzie. On nas ostrzegł, ale tymi naszymi wizytami u Niemca zainteresowała się taka Polka, też zresztą z Konina. Jak się zorientowała, że my tam u niego radia słuchamy, poleciała do wachmana. A ten przyszedł do kuźni i wszystko powiedział Czesławowi. Mąż mu wytłumaczył, że nieprawda, bo on był tylko naprawić to radio. I na tym to się skończyło.

Innym razem doszło do zapalenia się trocin w spichrzu ze zbożem, bo kazali mężowi ogrzać zamarznięte rury. Chociaż pożar szybko ugasili i zboże uratowali, to następnego dnia rano od razu przyszli żandarmi. Czesławowi znów się upiekło, bo dziedzice stanęli za nim murem, że mają do niego zaufanie i na pewno nie zrobił tego specjalnie – pani Anna na nowo przeżywa wydarzenia sprzed lat. - To nie jest ważne: Niemcy, Żydzi, Polacy... Jak ktoś jest człowiekiem, to człowiekiem pozostanie i narodowość się nie liczy – dodaje po chwili zadumy.

Po szyję w wodzie

Ślub wzięli 14 lutego 1943 roku i jeszcze w tym samym roku urodziła im się córka Krystyna. Do Polski wrócili na początku maja 1945 roku razem z trzema innymi rodzinami wozem, ciągniętym przez woły. Zamieszkali w Wólce pod Strzałkowem, u ojca Czesława Sypniewskiego, ale jak tylko dowiedzieli się, że w konińskiej kopalni jest praca, przenieśli się do Konina. Po miesiącu dostali mieszkanie w barakach zbudowanych w Morzysławiu jeszcze przez Niemców naprzeciwko szkoły. - Baraki były zapluskwione i bardzo prymitywne, ale byłem zadowolony, że mam gdzie mieszkać – napisał Czesław Sypniewski w swoich wspomnieniach. - Mieliśmy tam dwa pomieszczenia: kuchnię i pokój.

Kiedy 2 czerwca 1945 r. stawił się do pracy w kopalni, odkrywka Morzysław była całkowicie zalana. Front robót przebiegał wówczas przez środek dzisiejszego parku 700-lecia (między ulicami Popiełuszki i Harcerską). Czesław Sypniewski pracował w warsztacie, który znajdował się w pobliżu miejsca, gdzie dzisiaj stoi pomnik kardynała Stefana Wyszyńskiego. - Pracowało nas tam wtedy około ośmiu-dziesięciu. Naszym zadaniem było odwodnić odkrywkę. Ale jak? Nie było czym, nie było silników, nie było pomp. Musieliśmy te zatopione pompy i silniki wyciągać na wierzch. Któregoś dnia mnie i Stefana Kasprzaka wyznaczono do wyciągnięcia pompy, która leżała zatopiona w którymś cho­dniku. Brnęliśmy po szyję w wodzie chyba ze sto metrów, ale udało się. Wie pan jaka była radość? – Opowiadał pół wieku później Zygmuntowi Myślińskiemu z Wielkopolskiego Zagłębia. - Elektrycy wysuszali silniki, myśmy pompy remontowali i z powrotem to wszystko szło w doły. Po jakimś czasie już można było węgiel wybierać – tam, gdzie nie było wody.

Za puszki z UNRRA

We wszystkich wspomnieniach ówczesnych górników przewija się temat braku pieniędzy na wynagrodzenia. Pisał o tym i Czesław Sypniewski: - Pracowaliśmy bez wypłaty. Ja dostałem pieniądze dopiero po trzech miesiącach. Zapłatą naszą był olej, mąka, śledzie, czasem puszki mięsne z UNRRA. Brakowało tego, ale musiało wystarczyć.

Pieniądze na wypłaty pojawiły się dopiero, kiedy po odwodnieniu odkrywki zaczęto wydobywać i sprzedawać węgiel. - Aż do momentu uruchomienia brykietowni węgiel, który wydobywaliś­my, albo był sprzedawany, albo (ten drobniejszy) trafiał do kotłowni. A wszystko przesiane, grubsze szło na sprzedaż w całym powiecie. Brakowało ludzi do prowadzenia sprzeda­ży, a przecież pieniądze z niej uzys­kane były później częścią naszej wy­płaty. Musieliśmy więc sobie jakoś ra­dzić. Były momenty, kiedy my - ślu­sarze - wsiadaliśmy do ciągników i jechaliśmy handlować węglem do Ślesina, Kalisza albo jeszcze dalej. Przypominam sobie Grabowskiego, który przyjechał z niewoli z Niemiec swoim ciągnikiem. I tym ciągnikiem usługiwał tu na Morzysławiu, na odkrywce.

Wszyscy czekali na brykiety

Czesław Sypniewski zapamiętał, że część węgla wędrowała kolejką łańcuchową na przeładownię do Niesłusza. - Stamtąd do brykietowni już była kolejka linowa. Z kolejki wagoniki przeładowywały się w sortowni, tam węgiel się sortował. Część szła do silosów do kotłowni, ale jeszcze kotłownia nie była czynna.

Jesienią 1945 r., Czesław Sypniewski nie pamiętał dokładnej daty, dyrekcja przeniosła go razem z częścią pracowników do brykietowni, której uruchomienie stało się wtedy dla kopalni sprawą najpilniejszą. - To uruchamianie trwało prawie dwa lata – wspominał. - Ja zostałem brygadzistą w celu dokończenia sortowni. Trzeba było to wszystko uruchomić, a człowiek się na tym nie znał, bo po raz pierwszy to wszystko widziałem.

Pierwsze brykiety wyszły spod pras pod koniec sierpnia 1946 roku. - Wszyscy pracownicy brykietowni czekali na ten moment, ten dzień, kiedy ta pierwsza brykieta wyskoczy. No i żeśmy się doczekali. Było to wielkie wzruszenie, bo każdy był ciekawy, jak ta brykieta będzie wyglądać. I każdy sobie po kilka cegiełek wziął na pamiątkę do domu. Ta jedna brykietka była dość długo u mnie, ale się rozlasowała i nie ma po niej śladu – wspominał czterdzieści lat później Czesław Sypniewski.

Trzydzieści godzin w pracy

W tym samym 1946 r. państwu Sypniewskim urodziła się druga córka (Barbara) i z dwójką dzieci w ciasnym, niezbyt ciepłym baraku w Morzysławiu, gdzie wodę trzeba było nosić wiadrem ze studni, było im coraz trudniej. Dzięki kopalni przeprowadzili się wkrótce do baraku za brykietownią, gdzie mieli chociaż bieżącą wodę. Anna Sypniewska pamięta, że ich sąsiadami były rodziny Kicińskich i Węglarków (od autora: zbieram materiały na temat polityki mieszkaniowej kopalni i proszę o kontakt wszystkie osoby, które mieszkały w barakach w Morzysławiu i Marantowie). Zarobki nadal nie były jednak zbyt imponujące, więc Czesław Sypniewski zdecydował się poszukać szczęścia w Wałbrzychu i w kwietniu 1947 roku podjął pracę w tamtejszych zakładach włókienniczych („dla polepszenia warunków” napisał). Wrócił z całą rodziną już po czterech miesiącach. – Wcale nie było lepiej – kwituje krótko wałbrzyski epizod w życiu swojej rodziny Anna Sypniewska.

W sierpniu 1947 r. Czesław Sypniewski wrócił na stanowisko przodowego sortowni, powierzono mu też stanowisko maszynisty turbinowni i kierownika świetlicy w Niesłuszu (pełnił tę funkcję do maja 1952 r.).

- Rzeczywiście na sortowni były awarie – wspominał po latach. - Była taka awaria, że trzydzieści parę godzin żeśmy pracowali bez przerwy, bez spania. Jedzenie żona mi przynosiła na sortownię i żony moich kolegów tak samo. Nawet dyrektor Kozłowski – muszę tak powiedzieć, chociaż nie było wolno – pamiętam w nocy przywiózł nam ciepłą kiełbasę, trochę chleba i coś do wypicia było też. Tak jak my wszyscy chciał, żeby jak najszybciej zrobić tę awarię, żeby węgiel szedł i na prasy, i do kotłowni. Ile ja spędziłem godzin w sortowni, to nie macie pojęcia! Ale taka była wtenczas potrzeba.

Szczęście na Glince

Warunki mieszkaniowe państwa Sypniewskich poprawiły się radykalnie, kiedy przeprowadzili się do jednego z domków fińskich na „osiedlu robotniczym Glinka”, jak je oficjalnie nazywano w kopalni. - Ja miałem to szczęście, że jeden z tych pierwszych wykończonych domków dostałem. Nie mieliśmy mebli, z Marantowa nic nie wziąłem, ale dla nas to był luksus. Nie macie pojęcia, jak myśmy byli ucieszeni, jaka była radość nasza z tego domku.

Anna Sypniewska też pamięta, że z Marantowa niczego nie zabrali „bo tam pluskiew było pełno”. - Przez pierwsze trzy miesiące spaliśmy na siennikach rozłożonych na podłodze - wspomina. Właśnie na Glince w grudniu 1950 r. urodzili się synowie państwa Sypniewskich, bliźniacy Adam i Mieczysław.

Przez kilka miesięcy – od jesieni 1953 r. do wiosny 1954 – dwa pokoje na poddaszu fińskiego domku przy ulicy Kwiatowej zajmowali dwaj młodzi ludzie, których dokwaterowała im kopalnia. Jednym z nich był 19-letni wówczas Józef Starosta, świeży absolwent Technikum Górniczego w Wałbrzychu.

Poseł z kopalni

W 1969 roku Czesław Sypniewski został posłem na Sejm PRL. Trzecim już wywodzącym się z kopalni. Pierwszy był w latach 1961-1965 inż. Kazimierz Graczyk (pisaliśmy o nim w Kurierze nr 159 z 8 sierpnia 2013 r.). Po nim posłem został Ignacy Krakowski (Kurier nr 163 z 10 października 2013 r.). On też był, podobnie jak Czesław Sypniewski, prostym górnikiem z zawodowym wykształceniem. Partia dbała w ten sposób, żeby w parlamencie rządząca klasa robotnicza miała odpowiednią reprezentację.

Swoją polityczną aktywność Czesław Sypniewski rozpoczął 1 stycznia 1947 r., kiedy wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej. Dwa lata później, po grudniowym kongresie, na którym PPS została wchłonięta przez PPR, znalazł się w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W 1950 r. został sekretarzem tak zwanej podstawowej organizacji partyjnej PZPR w brykietowni i piastował tę funkcję przez ponad dwadzieścia lat. Trzykrotnie był też członkiem plenum Komitetu Powiatowego PZPR w Koninie, czyli ciała przynajmniej teoretycznie sprawującego najwyższą władzę w powiecie. W 1954 r. otrzymał Medal X-lecia Polski Ludowej, w 1962 - Srebrny Krzyż Zasługi, siedem lat później - Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Akumulatory dla kopalni

Posłem został w czerwcu 1969 r., niewiele ponad rok po protestach studenckich w marcu 1968 r. i rok przed wypadkami grudniowymi roku 1970. To był schyłek czternastoletniej gomułkowskiej epoki małej stabilizacji. Po odsunięciu Władysława Gomułki od władzy, w lutym 1972 odbyły się wcześniejsze wybory do Sejmu i tym samym posłowanie Czesława Sypniewskiego zakończyło się wcześniej, bo już po dwóch i pół roku. - Czy coś skorzystaliśmy na posłowaniu męża? – zastanawia się Anna Sypniewska. – Chyba tylko telefon, o który wtedy było trudno.

Jak wiele osób z jego pokolenia, dla których praca była luksusem a niedostatek codziennym doświadczeniem, Czesław Sypniewski wierzył, że socjalizm jest ideą, której urzeczywistnienie pozwoli żyć wszystkim lepiej.

Czy był sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej, członkiem powiatowych władz partii czy posłem, starał się wykorzystać posiadane możliwości dla dobra swojej społeczności. - Kopalnia miała wtedy (pod koniec lat sześćdziesiątych – dop. red.) Lubliny, GAZ-y 63, były SAN-y, jeden Jelcz, Wołgi, mały GAZ 69 i nasze polskie Warszawy garbusy – wspomina Zbigniew Kiełb, który był wtedy mechanikiem w warsztatach bazy transportowej w Marantowie. - Były to twarde, wytrzymałe samochody. Nie było kłopotów z eksploatacją, tylko z zakupem części. Jak Czesław Sypniewski był posłem, to specjalnie załatwiał nam akumulatory dla kopalni.

Na emeryturze

Jako poseł pracował na tym samym stanowisku pracy co wcześniej. Kiedy przestał nim być, nic się pod tym względem nie zmieniło. Na emeryturę przeszedł w marcu 1979 r. - Ciągle mnie nosi, nie mogę usiedzieć chwili w miejscu, więc bez przerwy coś majstruję. A to przy re­moncie domu, a to w ogródku. No i razem z żoną zajmujemy się naszymi wnukami i prawnukami – opowiadał Zygmuntowi Myślińskiemu w 1995 r. – Ale o kopalni nie zapomnę nigdy – dodał na zakończenie.

Spośród czwórki dzieci tylko Mieczysław poszedł w ślady ojca i podjął pracę w kopalni, gdzie aż do emerytury był elektrykiem, Barbara i Adam związali się zawodowo z Fabryką Urządzeń Górnictwa Odkrywkowego w Koninie, natomiast najstarsza Krystyna była nauczycielką.

Czesław Sypniewski zmarł w 1999 r. w wieku 81 lat.

Robert Olejnik

Na zdjęciu: Wizyta Mariana Spychalskiego (po prawej), ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa, w konińskiej kopalni w maju 1969 r. Naprzeciwko niego stoi Jerzy Więckowski, ówczesny dyrektor kopalni. Czesław Sypniewski stoi trzeci od prawej.



 

Brykiet na pamiątkę
Brykiet na pamiątkę
Potwierdzenie
Proszę zaznaczyć powyższe pole