Potopem rozpoczął się rok 1984 w konińskim budownictwie
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
- Na początku 1984 biurowiec Energobloku przy ulicy Spółdzielców zalały fekalia z kanalizacji. Dyżurny PWiK-u odmówił przyjazdu ekipy technicznej z powodu... braku paliwa.
- Władzom PRL bardzo zależało na popularyzowaniu świeckich ceremonii, dlatego w ówczesnej prasie ukazała się informacja o pogrzebie czteroletniego syna konińskiego milicjanta.
- Pustki w sklepach były tak dokuczliwe, że ludzie stawali w kolejkach nawet nie wiedząc, za czym czekają. Nawet w księgarni.
- Braki nie dotyczyły jedynie sklepowych półek. Żeby odpowiednio zakonserwować kości słonia leśnego, znalezionego na odkrywce Jóźwin, naukowcy zwrócili się z apelem do ludzi o oddawanie stearyny i kleju stolarskiego.
Ów „Potop” to tytuł obszernej relacji Elżbiety Miklosik, dziennikarki Wielkopolskiego Zagłębia, która opisała dramatyczną, niepozbawioną przy tym akcentów humorystycznych akcję ratowania biurowca Energobloku, zalewanego przez wydobywające się z sedesów nieczystości. Nawiązuję do tej historii, bo dość dobrze pokazuje problemy, z jakimi borykał się miniony ustrój i przyczyny, dla których pięć lat później podczas wyborów 4 czerwca zaczął się jego ostateczny upadek.
Energoblok mieścił się wówczas w budynku do dzisiaj stojącym zaraz na początku ulicy Spółdzielców, po lewej stronie, naprzeciwko kościoła parafii pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbe. Alarm wszczęła pani Krysia, która schodząc do piwnic (a właściwie przyziemia), żeby posprzątać pokój kierowców, pomieszczenia archiwum, ciemni i wiele innych, zauważyła rozlewającą się po podłodze wodę i nieprzyjemny smród. Było po szesnastej 28 stycznia 1984 roku i w biurowcu oprócz niej był jeszcze tylko pan Józef w portierni. Natychmiast zaczął dzwonić do dyrektorów i kierowników działów, po czym zaalarmował straż pożarną oraz Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji.
Nie przyjadą, bo... nie mają paliwa
Pierwsi zareagowali na wezwanie pracownicy Energobloku, którzy zajęli się ratowaniem mebli i dokumentów. Gorzej było z instytucjami zobowiązanymi do pomocy. O ile strażacy zgodnie z prawdą poinformowali, że oni są raczej „od wlewania, a nie wylewania”, to odpowiedź dyżurnego z Pewiku zaskoczyć mogła nawet najbardziej zahartowanych w bojach z absurdami tamtego ustroju: „Nie przyjedziemy, bo nie mamy paliwa. Jak zdobędziemy, to się zjawimy”. Zdesperowany portier ponownie zadzwonił z błaganiem o wsparcie do strażaków, którzy dali się w końcu przekonać i ruszyli z pomocą.
Na koniec przyjechali panowie z PWiK, do biurowca jednak nie weszli, poprzestając na oględzinach studzienek. I stwierdzili, że nic nie zdziałają bez specjalistycznego samochodu do przepychania. Kilkadziesiąt minut później zjawili się w tym samym składzie i przystąpili do pracy. Ale nie do przepychania zatkanej studzienki, tylko jej... poszukiwania. Które zakończono o północy konstatacją, że bez dokumentacji niczego nie zdziałają. Chyba że znajdzie się wykrywacz metalu...
Drogowcy zasypali
Zagrożona była nie tylko siedziba Energobloku, ale również pomieszczenia przedszkola znajdującego się w tym samym budynku, więc przerażeni perspektywą strat, jakie wybijające szambo może jeszcze spowodować do rana, wszyscy zainteresowani gorączkowo rzucili się szukać po zaprzyjaźnionych instytucjach upragnionego aparatu. Kiedy się wreszcie znalazł, okazał się być niesprawny.
Ratownicy – i ci zawodowi, i amatorzy – byli już tak zdesperowani, że nie zaprzestali poszukiwań i feralna studzienka została w końcu zlokalizowana. Po jej otwarciu oczom zgromadzonych nad nią osób ukazał się wypełniający jej wnętrze piasek z licznymi kamieniami. Była to – jak się wszyscy od razu domyślili – pozostałość po drogowcach, którzy kilka miesięcy wcześniej przy okazji budowy wiaduktu na Zatorze i modernizacji ulicy Kleczewskiej przebudowywali jej skrzyżowanie z Alejami 1 Maja i ulicą Spółdzielców. Po wydobyciu materiału budowlanego i oczyszczeniu studzienki woda zaczęła odpływać. Pozostało wielkie sprzątanie.
Dyrektor nie wiedział...
Straty przedszkola i Energobloku wyniosły (według szacunków PZU) 300 tys. ówczesnych złotych, przedszkole wyłączono na pewien czas z użytkowania, a mieszkańcy pobliskich domów jednorodzinnych zostali bez ogrzewania, bo korzystali z węzła ciepłowniczego w zalanym budynku. Swoistym paradoksem całej sytuacji jest fakt, że uroczystość, na której dziękowano drogowcom za wybudowanie wiaduktu, odbyła się właśnie w biurowcu, który swoją beztroską narazili na zniszczenia. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby cztery miesiące wcześniej, kiedy doszło do podobnego zdarzenia, fachowcy z PWiK zlokalizowali rzeczywistą przyczynę awarii i już wtedy oczyścili studzienkę.
Dziękujemy za Twoją obecność. Obserwuj nas w Wiadomościach Google, aby być na bieżąco.