Skocz do zawartości

Prześlij nam swoje filmy, zdjęcia czy tekst. Bądź częścią naszego zespołu. Kliknij tutaj!

LM.plWiadomościZwolnili dyrektora, żeby zrobić miejsce dla towarzysza z Komitetu

Zwolnili dyrektora, żeby zrobić miejsce dla towarzysza z Komitetu

KONIŃSKIE WSPOMNIENIA

Dodano:
Zwolnili dyrektora, żeby zrobić miejsce dla towarzysza z Komitetu
Konińskie Wspomnienia

Był idolem młodzieży, co w przypadku dyrektora szkoły średniej nie było ani nie jest zjawiskiem częstym. A kochali go, ponieważ Zygmunt Szatkowski po prostu szanował uczniów. I nawet stan wojenny, który nastał kilka miesięcy po objęciu przez niego stanowiska dyrektora II Liceum Ogólnokształcącego w Koninie, niczego w jego zachowaniu nie zmienił.

Nie sprzeciwiał się na przykład, kiedy część młodzieży chciała w przerwie lekcji modlić się wspólnie na Anioł Pański.

- Mnie to nie przeszkadzało, więc skoro chcieli, proszę bardzo - tłumaczył, kiedy kilkanaście lat temu poprosiłem go o rozmowę, przygotowując się do napisania artykułu na półwiecze II Liceum. - Nie można było zrobić nic gorszego niż zachować się jak dyrektor Janus, który stał w furtce i patrzył, jak młodzież idzie przed lekcjami do kościoła te zdrowaśki odmówić.

Taka postawa dyrektora nie pozostała zapewne bez wpływu na decyzję władz zwierzchnich o wręczeniu mu w kwietniu 1986 roku, a więc jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego, wypowiedzenia. Choć najważniejszy powód był inny. Chodziło bowiem o dyrektorski stołek dla towarzysza Tadeusza Tylaka z Komitetu Wojewódzkiego PZPR.

Bujał się na żelaznym moście

Kiedy 24-letni Zygmunt Szatkowski przyjechał w 1951 roku do Konina, miasto zrobiło na nim fatalne wrażenie. Pochodził spod Wągrowca, a więc tej części Wielkopolski, która znajdowała się w zaborze pruskim, gdzie miasta były bardziej zadbane niż w Kongresówce.

- Miasto brudne, ulic nie ma, most żelazny jeszcze leżał. Jedyny pożytek z niego był taki - uśmiechnął się do wspomnień - że wieczorami chodziliśmy tam ze szwagrem Pawlakiem (Eugeniuszem, również nauczycielem - dop. RO) się pobujać.

Do Liceum Pedagogicznego w Wągrowcu poszedł zaraz po wojnie i maturę zdawał w 1949 roku. Zanim otrzymał nakaz pracy do Konina pracował krótko w dwóch placówkach.

- Zaraz po skończeniu szkoły pracowałem w Świątkowie pod Biskupinem jako pełniący obowiązki kierownika - wspominał. - Myśmy po Liceum Pedagogicznym szli od razu na kierowników, bo większość nauczycieli miała skończone tylko siedem klas i dwuletni kurs.

Mieszkał w pokoju aresztantów

W styczniu 1951 roku pan Zygmunt został skierowany na kurs dokształcający do Katowic, po którym dano mu do wyboru dwa miejsca pracy: Wągrowiec i Konin. Wybrał odległy o sto kilometrów Konin, bo nie chciał pracować w szkole, którą sam kończył. Podczas wojny został z rodzicami i szóstką rodzeństwa wysiedlony do domu, w którym przez dach widać było niebo, więc spartańskie warunki, jakie mu zafundowano w pierwszej konińskiej kwaterze przy ulicy Dąbrowskiego, już nie były takie straszne.

- Zimą woda w wiadrze zamarzała, więc rano brałem nożyce i wykuwałem w lodzie dziurę, żeby sobie chociaż oczy trochę przemyć - opowiadał. - Jak wstawałem, to pierzyna była jak blacha. Był węgiel, a jakże, ale jak napaliłem, to niczego to nie zmieniało, więc przestałem palić, bo po co. I tak było do marca.

Zdecydowanie cieplej było w internacie przy ulicy Kaliskiej, gdzie zamieszkał najpierw w pokoju gościnnym, a potem razem z Ryszardem Kosińskim w tak zwanej kibitce.

- Kiedy tu były koszary, w jednym pomieszczeniu zamykali żołnierzy za karę, a w sąsiednim siedział strażnik. I tam zamieszkaliśmy. A jak Kosiński się ożenił (w 1954 r. z Anną Piestrzyńską - dop. RO) i przeprowadził do domu przy Alejach, gdzie później USC przenieśli, to żeśmy się odwiedzali i w tym ogrodzie nie raz w brydża grałem.

Żona jeszcze gorsza

W połowie lat pięćdziesiątych Zygmunt Szatkowski przeprowadził się z rodziną do jednego z poniemieckich domów na Heimacie. Mieszkań było mało, więc w tych większych upychano po dwie rodziny.

- Moim współlokatorem był przedwojenny komunista. Miał niezdrowo pod sufitem, ale jego żona była jeszcze gorsza - usłyszałem od pana Zygmunta. - Jak się położyłem po powrocie z pracy, żeby odpocząć, to ona zaczynała chodzić i trzaskać drzwiami. Robiła to tak długo, dopóki się nie podniosłem. Kiedyś poprosiłem go, żeby starali się utrzymać czystość w łazience, którą użytkowaliśmy wspólnie. To jego żona wzięła wiadro pomyj, otworzyła drzwi do łazienki, chlusnęła na całość i poszła. Innym razem zepchnęła siostrzenicę żony ze schodów. I wtedy jej się oberwało, bo moja teściowa złapała z pieca patelnię i jej przydzwoniła...

strona 1 z 3
strona 1/3
Potwierdzenie
Proszę zaznaczyć powyższe pole