Chcieli wysadzić pomnik, skończyło się na włamaniu po powielacz
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Otóż Andrzej Dyka (zwany z racji wzrostu „Długim”) z tejże samej licealnej klasy wszedł na dziesiąte piętro najbliższego wieżowca, tego stojącego tuż za kioskiem Ruchu, i stamtąd obserwował okolicę. W razie pojawienia się milicyjnego patrolu miał ostrzec umówionym sygnałem latarki Czarka i Janusza, czatujących w krzakach tuż przy baraku, których zadaniem było z kolei powiadomić kolegów forsujących drzwi do piwnicy. Odpowiedź na pytanie, dlaczego nie posłużyli się telefonami komórkowymi, jest banalna: jeszcze ich wtedy nie było.
Nie przyszło im jednak do głowy, że przy tak jasnej nocy dostrzeżenie światła latarki z odległości dwustu metrów nie było możliwe, ale też i nie mieli okazji się o tym przekonać, bo kiedy radiowóz faktycznie nadjechał, latarka się zacięła. Na szczęście milicjanci niczego nie zauważyli i pojechali dalej, więc Andrzej nawet się ucieszył, że nie wszczynał niepotrzebnego alarmu.
Przez lufcik a nie piwnicę
Tomek Szyszko, Mariusz Wiatrowski i dwóch Waldków – Duwe i Sroczyński – ruszyli do akcji na pierwszy odgłos zbliżającego się pociągu. Kiedy dopadli do drzwi, jego łomot zagłuszył trzask wyłamywanych drzwi. Gorzej, że chwilę później, kiedy wszystko ucichło, stalowy łom upadł na beton a dźwięk jaki przy tej okazji z siebie wydało, zwielokrotnionym echem dotarł nawet na dziesiąte piętro do Andrzeja.
Ale nie to było największym zmartwieniem konspiratorów, bo szybko się okazało, że z piwnicy nie ma żadnego przejścia do budynku, ponieważ – dowiedzieli się o tym dopiero później – to nie była żadna piwnica tylko kotłownia.
Nikt nie pomyślał, że mogliby teraz zrezygnować. Po wyjściu na zewnątrz zauważyli, że tuż obok jest otwarty lufcik. Najdrobniejszy z wszystkich Waldek Duwe wśliznął się przez okienko do środka – jak się okazało – toalety i otworzył kolegom okno. Wtargnęli do budynku, przekonani, że to już koniec komplikacji, ale rzeczywistość kolejny raz okazała się złośliwa, bo w wytypowanym przez Janusza pokoju powielacza nie było. Ich determinacja osiągnęła już jednak maksymalny możliwy pułap: - Wypierdalamy wszystkie drzwi i szukamy do skutku – padło z czyichś ust, rozbiegli się więc po długim korytarzu, kolejno wyłamując zamki.
Powielacz w kocu
Kiedy wreszcie dotarli do upragnionego urządzenia, okazało się, że torba od składanego roweru, w której zamierzali wynieść łup, jest zdecydowanie za mała. Czarek zataszczył piętnastokilogramowego grzmota w krzaki przy jeziorku, a znalezioną w tym samym pomieszczeniu maszynę do pisania, czyste matryce i bezcenny papier zaniesiono do mieszkania Andrzeja Dyki w wieżowcu przy Wyzwolenia 9. W tym samym czasie pozostali polewali wodą wszystko, czego mogli podczas akcji dotknąć, bo rękawiczki chirurgiczne, które założyli na ręce, przy działaniach dalece odbiegających od tego, czym zajmuje się lekarz przy stole operacyjnym, rozpadły się na strzępy.
Natomiast powielacz, ukryty pod kocem, Tomek i Czarek po prostu zanieśli do mieszkania Andrzeja. Kiedy się rozchodzili, powoli zaczynał się dzień. Wydawało się, że nikt ich przy tym nie widział i nikt nie zauważył samego włamania. Teraz pozostało im już tylko – bagatela – przewieźć cenne urządzenie w docelowe miejsce na drugim końcu miasta i uruchomić produkcję wydawnictw o niespotykanej do tej pory w Koninie jakości. Ale o tym i innych następstwach szalonej akcji, której sprawców Służba Bezpieczeństwa nigdy wprawdzie nie wytropiła, jednak dwóch z nich jej funkcjonariusze wkrótce zatrzymali i poddali brutalnym przesłuchaniom, opowiem w kolejnym tekście.
Robert Olejnik