Zostałem dziennikarzem, zamiast iść do kamieniołomów lub PGR
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Największą przysługą, jaką oddało mi I Liceum Ogólnokształcące w Koninie, do którego chodziłem w latach 1976-1980, było zniechęcenie mnie do studiów na politechnice.
Do średniej szkoły szedłem bowiem z postanowieniem, że zostanę budowlańcem, a droga do tego celu wiedzie poprzez doskonalenie znajomości matematyki i fizyki - przedmiotów, które jeszcze w szkole podstawowej należały do moich ulubionych. Pod koniec drugiej klasy liceum wiedziałem już, że zostanę dziennikarzem. A wszystko to zawdzięczam między innymi mojej nauczycielce... matematyki.
Numer w dzienniku
Naszło mnie na wspomnienia o szkole, bo w ubiegłym roku minęło czterdzieści lat od matury mojego rocznika, a z powodu koronawirusa nie odbyło się planowane przez nas z tej okazji spotkanie. W tym roku natomiast minie aż czterdzieści pięć lat, kiedy po raz pierwszy usiadłem w ławce I LO. Przyzwyczajony do przestronnej architektury tysiąclatki (Szkoła Podstawowa nr 6 w Koninie została wybudowana jako jedna z „tysiąca szkół na tysiąclecie państwa polskiego”) z początku lat sześćdziesiątych, w powstałym tuż przed wojną budynku I Liceum Ogólnokształcącego poczułem się nieco przytłoczony ciemnymi boazeriami na ścianach. Onieśmielali mnie też starsi koledzy i dorosłe już z perspektywy piętnastolatka koleżanki.
Ale najbardziej niepokoiły mnie lekcje z nowymi nauczycielami. Po szkole podstawowej, gdzie większość belfrów lepiej lub gorzej mnie znała, nagle znalazłem się wśród ludzi, dla których byłem tylko numerem w dzienniku, a moje wcześniejsze szkolne zasługi nie miały dla nich żadnego znaczenia.
Daremne żale, próżny trud
Początki nie były jednak wcale takie najgorsze, czego dowodem może być ważny dla mnie do dziś fakt, że profesor (tak wtedy zwracaliśmy się do wszystkich nauczycieli) Ireneusz Sarbak, zwany przez uczniów Wujem, chciał nawet postawić mi na zakończenie pierwszego półrocza czwórkę z chemii. Jego usiłowania okazały się bezskuteczne, bo nie byłem przygotowany na pytania, które mi pewnego przedpołudnia z zaskoczenia zadał. Jako szczęśliwy posiadacz trójki z plusem i czwórki (wiem to z dzienniczka ucznia, których komplet z wszystkich czterech lat zachowałem do dzisiaj) byłem spokojny, że na półrocze będę miał dostateczny bez problemu i przestałem się uczyć przedmiotu, który do dzisiaj pozostaje dla mnie wiedzą tajemną.
- Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia, przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia – skwitował moje męki pod tablicą swoim ulubionym cytatem z Asnyka pan profesor i postawił mi trzy z dwoma minusami. I była to całkiem przyzwoita ocena, bo gorszych była jeszcze cała gama: dwa plus, goła dwójka (też nie była taka zła), dwa z minusem i dwoma minusami. Ale dowodem na sięgnięcie chemicznego dna były dopiero dwóje z wykrzyknikami, których liczba świadczyła o stopniu ignorancji delikwenta.