Zostałem dziennikarzem, zamiast iść do kamieniołomów lub PGR
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
A ja i tak miałem szczęście, że w trakcie mojej odpowiedzi nie odczytał z gazety ogłoszenia o poszukiwaniu pracowników przez któreś z Państwowych Gospodarstw Rolnych, bo bywało, że zniechęcony wygadywanymi przez nas chemicznymi herezjami, gorąco namawiał sztubaków do skorzystania z tego rodzaju ofert. Albo na udanie się po pracę do kamieniołomu.
Zacząłem od piątki
Ale jak już napisałem na początku, o mojej przyszłości przesądziły lekcje matematyki. Moja pierwsza - bardzo dobra - ocena z tego przedmiotu wcale nie zapowiadała tego, co nastąpiło później. Z czasem bowiem mój ścisły umysł w kontakcie z niezwykle silną osobowością pani Izabeli Jarosińskiej przestawał być mi posłuszny, a w niesprzyjających okolicznościach (brak pracy domowej, brak czasu na przejrzenie w domu materiału z ostatniej lekcji) nawet wykonanie tak prostego działania arytmetycznego jak dodanie dwóch do dwu okazywało się zadaniem niewykonalnym.
Kilkanaście lat temu w Sławsku doszło do poważnego wypadku drogowego i wybrałem się na miejsce, żeby zebrać materiały do reportażu. Kiedy rozmawiałem z jedną z zaczepionych przeze mnie na ulicy osób, pani zapytała, czy ja przypadkiem nie kończyłem I Liceum w Koninie. – Pani profesor Jarosińska! – zakrzyknąłem, przyjrzawszy się uważnie schowanej w zimowej odzieży osobie. – Jakże ja się pani bałem! – dodałem nieopatrznie. – To aż taka byłam straszna? – usłyszałem w głosie wyraźne zafrasowanie. Zrobiło mi się przykro, bo wcale nie chciałem, żeby odebrała to jako pretensję z mojej strony. Zacząłem tłumaczyć, że to właściwie nie była jej wina, a bardziej mojej nieśmiałości i przewrażliwienia, ale nie wiem, czy ją przekonałem, więc jeśli trafi na ten tekst, chcę zapewnić, że żalu do niej nie czuję.
Mapy nie przedziurawiłem
Z lekcji geografii z Kazimierzem Gmerkiem najbardziej zapamiętałem kamienie, które uczyliśmy się rozpoznawać i opisywać ich właściwości. Dla mnie, który z trudem zapamiętuje ludzkie twarze, było to zadanie właściwie niewykonalne, toteż w drugiej (chyba) klasie musiałem na koniec któregoś półrocza wykazać się ekstra wiedzą, żeby otrzymać ocenę dostateczną. W napięciu czekałem na pytanie i kiedy usłyszałem, że mam najszybciej jak to możliwe obliczyć odległość między zadanymi miejscowościami, z entuzjazmem runąłem w stronę mapy z drewnianym wskaźnikiem w ręku, by przyłożyć go do podziałki. Niewiele brakowało, a byłbym ją przedziurawił, ale najważniejsze, że na koniec dostałem ocenę pozytywną.
Muszę wreszcie napisać o polonistkach, bo w I Liceum uczyły mnie dwie. Przez pierwsze dwa lata mieliśmy zajęcia z Heleną Pawlak, osobą młodą i sympatyczną. Ponieważ „Pieśń o Rolandzie”, „Bogurodzica” ani perły polskiej literatury renesansu (poza może „Trenami” Kochanowskiego) nigdy nie robiły na mnie większego wrażenia, wyżywałem się pisząc wypracowania na zadany temat, w których dawałem upust mojemu temperamentowi publicystycznemu. Po roku nauczycielka zmieniła nazwisko, a po następnym – chyba również miejsce zamieszkania i pracę, bo przez kolejne dwa lata mieliśmy zajęcia z Alicją Pawlaczyk, która przyszła do naszej szkoły z II Liceum. Była doskonałym dydaktykiem, czego dowodem są moje zeszyty, z których po latach korzystały zaprzyjaźnione polonistki.
Dziękujemy za Twoją obecność. Obserwuj nas w Wiadomościach Google, aby być na bieżąco.