Po pas w lodowatej wodzie
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Iście księżycowy krajobraz odkrywki węgla brunatnego, który 2 lutego 1945 r. ukazał się oczom obu świeżo upieczonych dyrektorów morzysławskiej kopalni, nie był dla nich widokiem tak całkiem nowym.
Z jakim skutkiem go chronili? Różnym. - Był drugi magazyn, tam były ubrania górnicze i różne rzeczy, magazynierem był Jagodziński z Niesłusza, tam niewiele zostało, bo Polacy już się tym zajęli - wspominał Antoni Szulczyński.
Myśleli, że niczyje
Największy magazyn Niemcy urządzili w kościele pw. św. Wojciecha. - Wszystkie ławki, konfesjonały przeniesiono do prezbiterium i tam aż pod sam sufit jedne na drugich były poukładane. W samym kościele był magazyn: maszyny, silniki, łóżka żelazne, wszystko... - wspomina Irena Przybylak, która mieszka naprzeciwko kościoła. - A w obu zakrystiach na regałach do bielizny kościelnej były garnki, łyżki, miski, talerze, wazy; czego tam nie było?! Czego Niemcy nie zdążyli wywieźć, to później tutejsi powynosili.
- Bieda była, ludzie wracali z wysiedlenia, przychodzili po to, co im Niemcy zabrali, to i przy okazji zabierali też, co komu się przydało – tłumaczy zachowanie poobijanych wojną ludzi Czesław Jankowski (fot. nr 5), który pracę w kopalni zaczął jeszcze w 1943 r. i kontynuował ją w kopalnianych warsztatach jako elektryk zaraz po wojnie. - Niemcy zostawili, to ludzie myśleli, że jest niczyje.
Lokomobila z cegielni
I elektrycy właśnie mieli do wypełnienia najpilniejsze zadanie, którego powodzenie zadecydować miało o przyszłości kopalni: uruchomienie pomp do odwodnienia odkrywki. Bez tego nie było mowy o eksploatacji węgla - jedynego źródła dochodów dla zakładu wydobywczego. - Nieustannie wzrastający stan wody w zatopionej kopalni już w początku lutego zaczynał być groźny - wspominał po latach ówczesny zastępca dyrektora Stanisław Kozłowski (fot. nr 6), który bezpośrednio kierował pracami na odkrywce.