Chcieli wysadzić pomnik, skończyło się na włamaniu po powielacz
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Niemal przez cztery dekady o ich wyczynie wiedziały tylko rodziny i najbliższe otoczenie. Dopiero teraz publicznie przyznali się do włamania i kradzieży, opisując całą tę historię w książce. Nie chodziło bowiem o banalne przywłaszczenie sobie cudzego majątku, ale o patriotyczny - jak uważali - czyn, do którego popchnęła ich gorąca potrzeba walki z państwem stanu wojennego.
Znali się głównie ze szkół i paru innych okoliczności, a większość z nich to uczniowie jednej klasy II Liceum Ogólnokształcącego w Koninie z lat 1975-1979. Razem grali w piłkę i brydża, razem imprezowali i w tym samym gronie dyskutowali o Polsce i przeczytanych książkach oraz różnicach między tym, co słyszeli w szkole i w domu. Słuchali Breakoutów, Pink Floyd i klasycznego rocka, później Kaczmarskiego i Republiki. Byli ciekawi świata i bardzo chcieli go zmieniać. A na cztery lata przed Sierpniem ‘80 w pięciu publicznie odmówili zapisania się do HSPS, socjalistycznej imitacji harcerstwa dla szkół średnich.
Wysadzić pomnik
W 1980 roku trzej studiujący członkowie paczki angażowali się nie tylko w działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów w Poznaniu, ale też przywozili do Konina nielegalne wydawnictwa i brali udział w tutejszych wydarzeniach, na przykład trzeciomajowym pochodzie w 1981 roku.
Kiedy, po wprowadzeniu stanu wojennego i bezterminowym zawieszeniu zajęć na uczelniach, wrócili do Konina, jedna z pierwszych wiadomości była taka, że ojciec Janusza Ładosza siedzi. Zatrzymano go po zakończeniu strajku w hucie, a pod koniec grudnia skazano w tak zwanym trybie przyspieszonym na półtora roku „za kontynuowanie działalności związkowej”.
Poczucie upokorzenia i bezsilności pchało chłopaków do działania. W 1982 roku większość z nich miała po 22 lata, więc w głowach roiły im się czyny zgoła szalone, jak na przykład pomysł wysadzenia w powietrze pomnika, stojącego za Komitetem Wojewódzkim PZPR w Koninie. Wprawdzie poprzestali w końcu na kolportażu podziemnych ulotek, ale wciąż czuli niedosyt.
Okazja nadarzyła się w lipcu, kiedy Eugeniusz Barylski z Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego, rzucił podczas jednej z wizyt w domu państwa Ładoszów, że w jego firmie stoi bezczynnie doskonałej jakości powielacz. Januszowi natychmiast zaświeciły się oczy.
Jak Piłsudski w Bezdanach
Tutaj konieczne jest kilka słów wyjaśnienia dla ludzi młodych, przywykłych do drukowania i kopiowania czego tylko dusza zapragnie na domowej drukarce. Otóż na początku lat osiemdziesiątych pisało się nie na komputerach a na maszynach do pisania, a druk zlecało się profesjonalnym firmom. Drobne prace tego rodzaju wykonywało się właśnie na powielaczach, na które w Polsce osób prywatnych nie było stać. Matrycą w takim urządzeniu była pokryta żelem bibułka, na którą maszyną do pisana nanosiło się tekst, uzupełniany ewentualnie o rysunek wykonany rylcem. Tak przygotowana matryca trafiała na bęben, na który podawana była farba. W prostych urządzeniach bęben kręciło się ręcznie. Czechosłowacki (wtedy istniało jeszcze wspólne państwo Czechów i Słowaków) cyklos, jaki stał w konińskim MOS-ie, należał do tych nowocześniejszych i wysoce zautomatyzowanych, co sprawiało, że można było za jego pomocą wykonać do kilkudziesięciu wysokiej jakości kopii na minutę.