Skocz do zawartości

Prześlij nam swoje filmy, zdjęcia czy tekst. Bądź częścią naszego zespołu. Kliknij tutaj!

LM.plWiadomościSyn konińskiego fabrykanta

Syn konińskiego fabrykanta

Z HISTORII KONIŃSKIEJ KOPALNI

Dodano: , Żródło: Kurier Koniński
Syn konińskiego fabrykanta

Jednym z pierwszych inżynierów zatrudnionych przez konińską kopalnię był Stefan Włodarczyk - syn przedwojennego konińskiego fabrykanta. Paradoksem jest, że kiedy on budował kolejne odkrywki, w tym samym czasie ludowa władza doprowadzała Fabrykę Maszyn Rolniczych jego ojca do upadku.

W Marantowie urzędowały wtedy dwie dyrekcje: Kopalni Węgla Brunatnego i Fabryki Brykietów, której podlegały eksploatowana jeszcze od czasów wojny odkrywka Morzysław i brykietownia oraz świeżo utworzonego Przedsiębiorstwa Przeróbki Węgla Brunatnego, które miało zbudować kombinat paliwowo-chemiczno-energetyczny. Pierwszą firmą kierował Stanisław Kozłowski, który pracował w kopalni od 1945 roku, drugą – przysłany przez ministerstwo Karol Śniegoń. – Mieli jeden sekretariat i po jednej jego stronie miał swoje biuro dyrektor kopalni „Konin” pan Kozłowski, a po drugiej - dyrektor kombinatu Śniegoń – wspomina Stefan Włodarczyk. – Tak się akurat zdarzyło, że kiedy poszedłem do biura kopalni, natknąłem się na dyrektora Karola Śniegonia, który od razu mnie zaangażował.

Inżynier na wagę złota

- Wtedy był taki pęd do poszukiwania inżynierów, nawet bez praktyki, i jak dyrektor Kozłowski usłyszał, że Śniegoń mnie angażuje, od razu zaproponował, żebym przeszedł do niego. Przyjdź pan do nas na kopalnię, mówił, my już pracujemy, wszystko idzie dobrze. Odmówiłem, bo już nie chciałem się wycofywać. Ale jak pojechałem do Zjednoczenia Przemysłu Węgla Brunatnego (ZPWB) we Wrocławiu znów usłyszałem: o! inżynier elektryk, to w Turowie pana zatrudnimy. Ale ja nie po to uciekłem z Warszawy w swoje rodzinne strony, żeby teraz przenosić się do Turowa.

Należał do wyjątków, bo spośród sześciu absolwentów wyższych uczelni technicznych, skierowanych wtedy do Konina nakazami pracy, był jedynym, który pozostał . – Jednym z dwóch mechaników był chyba Sieczyński, który potem pracował w Zjednoczeniu. Było też dwóch górników po Akademii Górniczo-Hutniczej: Fuksa wrócił do Krakowa, a Jerzy Mosakowski przeszedł do Zjednoczenia – wspomina Stefan Włodarczyk. - Wszyscy oni szybko wyjechali z Konina, jak tylko skończyły im się nakazy pracy. Wśród osób dozoru przeważali technicy albo przyuczeni dobrzy fachowcy.

Kieraty, wiejnie, walce

W tym samym czasie Fabryka Maszyn Rolniczych Zygmunta Włodarczyka (na fot. nr 1), która funkcjonowała na tyłach kamienicy przy ulicy Słowackiego, róg Urbanowskiej, chyliła się już ku upadkowi. - Przed wojną były trzy fabryczki maszyn rolniczych w Koninie – wspomina mój rozmówca. - Najstarsza to ta nad rzeką, Reymonda, kiedyś dosyć duża fabryka, druga Zaremby, koło kościoła ewangelickiego, no i nasza. Fabryka Reymonda lata świetności miała już za sobą, a Zaremba specjalizował się w remontach i uzupełnianiu wyposażenia gorzelni. Mój ojciec był z tej trójki chyba najbardziej energiczny. Jeżeli idzie o produkcję kieratów, sieczkarek, młocarek, wiejni to myśmy najwięcej robili. Zajmowaliśmy się też remontami walców drogowych, przysyłanych przez zarząd dróg. Dodatkowo ojciec otworzył jeszcze przy naszej fabryce sklep żelazny, nieduży ale dobrze zaopatrzony.

Czas zniszczył i przydziały

- Po wojnie ojciec dalej prowadził fabrykę, ale szło mu coraz gorzej. Produkcja opierała się o własną odlewnię żeliwa i o ile z surowcem nie było problemu, bo złom zawsze się gdzieś znalazło, to jak zatrzymali przydział koksu hutniczego, to już był koniec, odlewów nie można było produkować.

Ponieważ młode pokolenie może zapytać, dlaczego Zygmunt Włodarczyk tego koksu po prostu sobie nie kupił, śpieszę wyjaśnić, że w socjalizmie nie było wolnego rynku, a o dystrybucji surowców i towarów decydowało państwo, które owe deficytowe dobra przydzielało. A że wtedy wszystko, co państwowe, miało pierwszeństwo, prywatni wytwórcy znajdowali się zawsze na końcu kolejki. - Do kłopotów z zaopatrzeniem doszły podatki i w końcu ojciec zdecydował się przekazać fabrykę Powiatowemu Związkowi Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” (PZGS „SCh”) – pamięta Stefan Włodarczyk. – Fabrykę zamknęli od razu, tylko sklep dość długo jeszcze funkcjonował i przez jakiś czas PZGS płacił za niego dzierżawę. W jednym z mieszkań naszej kamienicy jakaś spółdzielnia krawiecka coś tam produkowała, ale kiedy okazało się, że budynek wymaga remontu, bo zaczął przeciekać, zamknęli i wyprowadzili się. I potem to już czas zniszczył...

Bez partii i nominacji
Bez partii i nominacji
Bez partii i nominacji
Potwierdzenie
Proszę zaznaczyć powyższe pole