Kartki, kolejki i paczki z Ameryki. Stan wojenny oczami rocznika 1981
„Dzieci stanu wojennego”, czyli urodzeni w 1981 roku. Niewiele pamiętamy z tych czasów, ale wyjątkowo bliskie są nam opowieści o dniu, w którym nie było „Teleranka” i problemach, z jakimi rodzice musieli sobie radzić w tym niełatwym czasie.
Dzisiaj mijają 43 lata od wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Miałam wtedy niewiele ponad siedem miesięcy. Mama była na urlopie wychowawczym, w domu. Babcia rano, 13 grudnia dowiedziała się od znajomej, że jest wojna. Włączyła telewizor, była śnieżyca. Jakiś czas później, pojawił się w TV generał Wojciech Jaruzelski ze znanym wszystkim przemówieniem. W wojsku był wtedy mój wujek, a w planach moje chrzciny, które stanęły pod znakiem zapytania. Wypuszczą mamy brata z wojska, żeby mógł zostać chrzestnym? Goście dojadą? Co teraz? Pytań było więcej niż odpowiedzi na nie. Ostatecznie, jakimś podobno cudem, uroczystość się odbyła. Kiedy dorastałam, spotykałam się z takim określeniem używanym wobec mnie i moich rówieśników „wy to jesteście dzieci stanu wojennego”. Trochę się czułam przez to, może zabrzmi to dziwnie, wyróżniona.
Jak ten czas wspominają rodzice moich kolegów i koleżanek? Pomyślałam, że to sprawdzę i niektóre z opowieści mnie zaskoczyły.
- Moi rodzice często wspominają stan wojenny z mieszanką humoru i nostalgii, choć wiadomo, że nie były to łatwe czasy. Opowiadali, że życie toczyło się w cieniu pustych półek, kolejek i systemu kartkowego. Na półkach sklepowych stał głównie ocet, a o cokolwiek bardziej wartościowego trzeba było walczyć – dosłownie i w przenośni – opowiada Agnieszka. - Mama wspomina, jak pewnego razu stała od piątej rano w kolejce po zimową kurtkę dla mnie, kiedy miałam dwa latka. Sklep otworzyli o jedenastej, a i tak okazało się, że są tylko kurtki dla dzieci w wieku szkolnym. Nie było wyboru – brało się, co było. Z kolei tata żartował, że w tamtych czasach na wagę złota były znajomości w szpitalach, bo niektórzy potrafili „organizować” kartki po zmarłych. Brzmi to makabrycznie, ale tak wyglądała rzeczywistość – dodaje.
Największą pomocą dla rodziny Agnieszki były paczki z Ameryki. W czasie stanu wojennego dziadek wysyłał im prawdziwe skarby: wielkie konserwy w trójkątnych puszkach, bloki czekolady ważące po 5 kilogramów, kakao i szynki do gotowania. Jednak największym luksusem były… pampersy!
- Mama mówi, że początkowo nawet nie wiedziała, jak je zakładać. W Polsce pampersy były czymś absolutnie nieznanym, a mamy radziły sobie z przewijaniem dzieci za pomocą waty, a później pieluch tetrowych. Kiedy pojawiły się pampersy z paczki, to było jak zetknięcie się z nowym światem – podkreśla Agnieszka. - Rodzice czasem opowiadają z nostalgią, że mimo braków materialnych ludzie potrafili cieszyć się życiem bardziej niż dziś. Może to wspomnienie młodości, może idealizacja, ale pewne jest, że tamte czasy wymuszały solidarność i kreatywność. Wspólne stanie w kolejkach czy pomoc sąsiedzka budowały więzi, których dziś czasem brakuje - dodaje.
Karolina w dniu ogłoszenia stanu wojennego miała niespełna półtora miesiąca. Jej tatę natychmiast powołano do wojska. Została z mamą i dziadkami.
- Gospodarstwo, które prowadzili zapewniało nam coś bardzo ważnego - zdrową żywność. W tamtych czasach własne mięso, jaja, mleko i warzywa były nie do przecenienia. Natomiast w poszukiwanie artykułów pierwszej potrzeby, których nie byliśmy w stanie wytworzyć sami, zaangażowana była często cała rodzina – mówi Karolina.
Maciek tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego został ochrzczony, a 12 grudnia jego tata odwoził pociągiem swoją teściową na drugi koniec Wielkopolski. Po wystąpieniu generała Jaruzelskiego, mama Maćka zorientowała się, że tata wybrał się w podróż bez dowodu osobistego.
– Nie trzeba tłumaczyć, że w tamtej rzeczywistości brak dokumentu oznaczał poważne kłopoty. Mama była przerażona. Na szczęście ojciec wrócił do domu, nie nękany przez nikogo, ale mama do dziś pamięta, ile strachu i nerwów ją to kosztowało – opowiada Maciej.
Najwięcej wojennych obrazów pozostało w pamięci tych, którzy mieszkali w sąsiedztwie dzisiejszego Zespołu Szkół im. M. Kopernika.
– Mieszkaliśmy naprzeciwko szkoły, a tam stacjonowała jednostka wojskowa. Miałam osiem miesięcy, a ojciec był w rezerwie. Mama przeżywała ogromny lęk, że wezmą go do wojska. Codziennie chodzili od okna do okna i patrzyli co tam się dzieje – mówi Margareta.
– Syrena znajdowała się na punktowcu przy ul. Traugutta i jej wycie utkwiło mi w głowie. Z opowieści wiem, że był siarczysty mróz i godzina policyjna – dodaje Bartek.
Mamy swój kanał nadawczy. Dołącz i bądź na bieżąco!