Obóz harcerski bez ciepłej wody i kanalizacji. Wspomnienia z wakacji
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA

Każdy ma swoje ulubione miejsce wakacyjnych wyjazdów z lat dzieciństwa, ale niektóre z nich znane są większej liczbie koninian. Mnie przychodzą do głowy dwa: kopalniany ośrodek wypoczynkowy w Kołobrzegu i harcerskie obozowisko w Pobierowie.
Kolonie w Kołobrzegu znam tylko z opowieści, bo sam nigdy nie miałem okazji tam pojechać. Jak wielokrotnie słyszałem, przygotowania do wyjazdu kojarzą się wszystkim z willą stojącą przy ulicy Bydgoskiej, tuż za gmachem Sądu Okręgowego w Koninie. Zbudowana przed wojną przez Leonarda Idzikowskiego, w 1960 roku została przejęta przez kopalnię, która urządziła tam przedszkole i świetlicę oraz magazyn sprzętu kolonijnego.
– Pamiętam, że jak jeździłam na kolonie na początku lat siedemdziesiątych, na kilka tygodni przed wyjazdem kontrolowano tam stan zdrowia uczestników wyjazdu: badano nas, ważono, sprawdzano stan czystości – opowiadała mi Ewa Galantkiewicz, wieloletnia rzeczniczka prasowa PAK KWB „Konin”.
Wczasy pod latarnią
Pół wieku temu nie było mowy o tak masowych jak dzisiaj wyjazdach na wakacje poza granice Polski, bo nawet na wypoczynek w zaprzyjaźnionych demoludach trzeba było mieć trochę większe pieniądze. W gierkowskich latach siedemdziesiątych, kiedy granice już nie były tak szczelne, co bardziej przedsiębiorczy rodacy radzili sobie z brakiem gotówki w ten sposób, że zabierali ze sobą towar, który można było na miejscu korzystnie spieniężyć. Jeśli nie wydali wszystkiego na miejscu, za nadwyżkę kupowali towar, który z dużym zyskiem sprzedawali w Polsce. Mistrzowie handlu potrafili w ten sposób nie tylko pokryć koszty wakacji ale wygospodarować jeszcze sporą nadwyżkę.
Dlatego wakacyjne wyjazdy do ośrodków Funduszu Wczasów Pracowniczych, na które otrzymywało się przydział od państwowego zakładu pracy, były najpopularniejszą formą spędzania urlopu. Dzięki temu w 1969 po raz pierwszy w swoim życiu zobaczyłem morze. Do Darłówka pojechaliśmy razem z siostrą i mamą, pracującą wtedy w budującym Elektrownię „Pątnów” Beton-Stalu, który wkrótce zmienił nazwę na Energoblok. Mieszkaliśmy zaledwie kilkanaście metrów od uchodzącej do morza Wieprzy, niewiele dalej od latarni morskiej, a od plaży dzieliło nas kolejne sto metrów. Do dzisiaj pamiętam przybijające do nabrzeża portowego wojskowe kutry patrolowe, statki ratownicze i wycieczkowe (na zdjęciach). Kiedy moja mama i siostra się opalały, ja całe godziny spędzałem w wodzie i już nigdy później wejście do lodowatego Morza Bałtyckiego nie było tak łatwe i przyjemne jak wtedy. No ale miałem wtedy dopiero osiem lat, więc żadna temperatura nie była mi straszna.
Kartki, riki-tiki i ringo
Z tego wyjazdu na pewno przywiozłem jakieś pamiątki, ale do dzisiaj nie uchowała się żadna. Podobnie zresztą jak ze wszystkich następnych. A pokus było całe mnóstwo. Najgorzej było się zdecydować: termometr z kołem sterowym i napisem Darłowo czy breloczek na klucze? A może muszelka z nazwą miejscowości, choć te największe a więc i najładniejsze były zbyt drogie, żeby mama zgodziła się na zakup? Kusiły miniatury latarni morskiej, żaglowców, kotwice i koła sterowe, syrenki różnego rodzaju i marynarskie czapki.
Wszystko drogie, a przecież chciało się też jeść lody, czereśnie i inne nadmorskie atrakcje. Nie wspominając już o tym, że to najpierw na wybrzeżu pojawiały się zabawki, które za kilka miesięcy stawały się przebojami podwórek w całej Polsce: tiki taki (zwane też - jak dowiedziałem się z Wikipedii - klik-klakami czy riki-tiki), ringo i wiele innych. Aż współczuję dzisiejszym rodzicom, których dzieci kuszone są nieporównanie atrakcyjniejszą i bogatszą ofertą. A przecież na koniec trzeba było jeszcze wybrać kilka najbardziej kolorowych i charakterystycznych dla tego miejsca kartek pocztowych, żeby wysłać je najbliższej rodzinie.
W domku z obcą panią
Dzisiaj, jeśli chcemy pokazać komuś zdjęcie z wakacji lub opowiedzieć, jak się bawimy, wystarczy wysłać ememesa z opisem lub wrzucić relację na któryś z portali społecznościowych. Wtedy tego nie było, więc wysłane kilkadziesiąt lat temu kartki pozwalają odtworzyć odwiedzane miejsca i przyporządkować im daty. W 1973 roku pojechaliśmy - znów dzięki Energoblokowi - do Krynicy Morskiej. Pamiętam, że przez całe trzy tygodnie lał deszcz, więc ratowały nas jedynie książki, których bogaty wybór zawierała dostępna w ośrodku biblioteka. Rok później wybraliśmy się w to same miejsce, tym razem w większym rodzinnym zestawie, ale moje wspomnienia z pobytu na Mierzei Wiślanej są dość blade.
Zupełnie inaczej niż w Pobierowie, do którego pojechaliśmy w 1975 roku. Zamieszkaliśmy w drewnianym domku FWP, w którym razem z naszą trójką mieszkała jeszcze (w osobnym pokoju na szczęście) jakaś obca pani.








