Skocz do zawartości

Prześlij nam swoje filmy, zdjęcia czy tekst. Bądź częścią naszego zespołu. Kliknij tutaj!

LM.plWiadomościPół wieku temu szynki się nie kupowało. Trzeba ją było zdobyć, załatwić albo wystać

Pół wieku temu szynki się nie kupowało. Trzeba ją było zdobyć, załatwić albo wystać

KONIŃSKIE WSPOMNIENIA

Dodano:
Pół wieku temu szynki się nie kupowało. Trzeba ją było zdobyć, załatwić albo wystać
Konińskie Wspomnienia

„Rzucą towar” brzmi dla pokolenia urodzonego po zmianie ustroju równie egzotycznie jak inne pojęcia zastępujące przed 1989 rokiem banalnie proste dzisiaj kupowanie. Rzadko mówiło się „kupiłam” (do dzisiaj zaopatrzenie domu przypisane jest w Polsce głównie kobietom), raczej: zdobyłam, dostałam, wystałam (bo dużo czasu spędzało się w kolejkach), załatwiłam albo znalazłam dojście do kogoś, kto załatwił.

„Krakusa” pamiętam do dzisiaj

Wahając się przed sklepową półką, od którego z czterech producentów wybrać szynkę, zapominamy, że przed 1989 roku jadało się ją - jeśli nie było się osobą uprzywilejowaną - naprawdę rzadko, raczej kilka niż kilkanaście razy w roku. Nie pamiętam, żebym w tamtych czasach kupił ją kiedykolwiek osobiście. A ponieważ moja mama nie lubiła stać w kolejkach, a nie chciała ani mnie, ani mojej siostry wysyłać w tym celu do sklepu, zamiast szynki jadaliśmy w święta wielkanocne najczęściej pieczony schab, którego kupno też nie należało do najłatwiejszych.

Do dzisiaj pamiętam, jak na początku lat osiemdziesiątych przywiozła z wyjazdu służbowego do Katowic puszkę szynki „Krakus”, która była wtedy rarytasem niewidywanym w normalnych sklepach, możliwym do kupienia co najwyżej w „Peweksie”. Dlatego na co dzień jadaliśmy najczęściej powszechnie dostępnego kurczaka, w którego przyrządzaniu nasza mama osiągnęła mistrzostwo.

Baba z mięsem

Jeśli nie miało się znajomości ani ochoty na wystawanie w kolejkach, można było liczyć na dostawy nieoficjalne. Trzeba było mieć kogoś na wsi, kto sprzedawał mięso z wyhodowanego przez siebie wieprzka poza oficjalnym obiegiem. Bardzo ważne było tu zaufanie, że kupujący nie doniesie na dostawcę władzom, więc znalezienie kogoś takiego nie było tak proste jak pójście do sklepu. Ale w niczym też nie przypominało poważnej konspiracji, bo wieści o „babie z mięsem” rozchodziły się błyskawicznie, więc wici rzucone wśród sąsiadów pozwalało sprzedać takiego tucznika w jeden dzień. Rzadko zdarzało się, żeby ktoś zadenuncjował sprzedawcę, nawet jeśli wśród kupujących trafił się milicjant, prokurator czy pracownik urzędu skarbowego, bo przecież każdy chciał jeść.

Dla chłopa czy też baby z mięsem to też był dobry interes, bo takiego wieprzka ubijało się razem z drugim hodowanym na własne potrzeby i miało się dodatkowy, nieopodatkowany dochód. A skoro jesteśmy przy świniobiciu, to trzeba zauważyć, że na wsi od niego zaczynały się przygotowania do Wielkanocy.

Żur od pana Sypniewskiego

Oprócz mięsa i jajek obowiązkowym elementem wielkanocnego menu jest biała kiełbasa, którą jadało się w niedzielę na śniadanie. Jeśli ktoś lubi, można ją teraz jeść codziennie, ale wtedy była to potrawa właściwie zarezerwowana na ten jeden czy dwa dni świąt wielkanocnych. Jadło się ją najczęściej z chrzanem, którego w sklepach nie brakowało, choć znam osobę preferującą musztardę.

Białą kiełbasę wrzucało się też do żuru, który w wielu domach - tak było też i u nas - był częścią wielkanocnego menu. Żur kupowaliśmy u pana Sypniewskiego, który miał swój kiosk przy ulicy Energetyka, blisko skrzyżowania z Kolejową. Odzianą w niebieski fartuch wysoką sylwetkę właściciela sklepu pamiętam od swoich najwcześniejszych lat, wysyłano mnie bowiem do niego po różne produkty, kiedy byłem jeszcze bardzo małym brzdącem, bo z domu przy Kolejowej, gdzie mieszkałem do siódmego roku życia, miałem do niego zaledwie sto metrów. Kiedy przeprowadziliśmy się w 1968 roku do punktowca przy ulicy Traugutta, bliżej mieliśmy kilka innych warzywniaków, ale długo jeszcze biegałem do charakterystycznego zielonego kiosku.

Sernik zamiast mazurka

W naszym domu wyjątkowym rarytasem była gotowana wołowina z rosołu, polana obficie sosem chrzanowym, którego zawsze było mi za mało. I to było chyba jedyne danie, na które czekałem. Lubiłem też śledzie w oleju z cebulą, ale nie jestem pewien, czy były robione na święta wielkanocne czy raczej Boże Narodzenie. Z kolei zimne nóżki czyli pokrojone drobno mięso i warzywa zalane galaretką niespecjalnie mnie pociągały, a sałatki warzywne nasza mama robiła rzadko, więc na tym wyliczankę wielkanocnych kulinariów mógłbym w zasadzie zakończyć, gdyby nie ciasto.

Potwierdzenie
Proszę zaznaczyć powyższe pole